Erasmus był moim zamiarem od początku studiów. Wybór padł na Budapeszt.
Nie było to jedyne miejsce, które brałem pod uwagę. Miałem jechać do Hiszpanii, Portugalii, Włoch. Skończyło się na Węgrzech.
Nie jechałem sam – razem ze mną jechała Aleksandra, dziewczyna ode mnie ze studiów i moja wieloletnia przyjaciółka. Gdybym powiedział, że byliśmy przygotowani to bym skłamał. Na coś takiego nie da się dobrze przygotować, przynajmniej nie za pierwszym razem.
Problem pierwszy – mieszkanie. Choć było ciepło, a w Budapeszcie jest sporo mostów, to jednak wizja spania pod nimi nie napawała nas optymizmem. Plan był taki: przyjeżdżaliśmy w piątek, więc wynajęliśmy sobie łóżka w motelu na dwie noce. Ten czas poświęciliśmy na poszukiwanie naszego nowego domu na najbliższe 5 miesięcy. No, poza piątkowym wieczorem. W końcu byliśmy w nowym miejscu, wieczór był ciepły i pogodny i mieliśmy dobowe bilety. Skoro już je kupiliśmy, to trzeba było je wykorzystać. Więc wsiedliśmy do metra byle jakiego, nie dbaliśmy o bagaż a bilet już mieliśmy. Niechcący trafiliśmy na uliczną imprezę.
Tak oto przekonaliśmy się, że Polak i Węgier to rzeczywiście dwa bratanki. Poznaliśmy tam pewnego podchmielonego Węgra, który, kiedy dowiedział się skąd jesteśmy, nalegał na rozmowę. Przynajmniej tak nam się wydawało, bo nie znał angielskiego. Ale migowy miał na najwyższym poziomie. Wtedy też nauczyłem się jednego z pierwszych węgierskich słów: borát, czyli przyjaciel. Tego typu sytuacje powtarzały się jeszcze wielokrotnie.
Następnego dnia znaleźliśmy mieszkanie. Tutaj może wyjaśnię, dlaczego nie zdecydowaliśmy się na akademik. Dla studentów zagranicznych przeznaczane jest bardzo niewiele miejsc i raczej nie ma szans na dostanie się. Sporo straciliśmy. Poznaliśmy dziewczynę z Jordanu, która akademik zmieniła na mieszkanie. Nie rozumiałem dlaczego. Tam mogła mieć zwierzątka w postaci pluskiew i karaluchów i co kilka dni pełny room service w wykonaniu panów od dezynsekcji. Nic, tylko pozazdrościć.
Nasz nowy dom miał swoje blaski i cienie. Był położony w centrum. Tak naprawdę wszystko mieliśmy na wyciągnięcie ręki. Nawet żeby zjeść kebaba trzeba było tylko zejść dwa piętra niżej. Koszty też nie były wysokie. Jak na studentów z zagranicy. Do cieni mogę zaliczyć fakt, że w mieszkaniu było w sumie 12 osób, między innymi z Kuby, Japonii, Węgier, Litwy, Francji, Chin, Tajlandii, Włoch. Nie była to duża niedogodność, bo samo miejsce było ogromne. Tylko nie wiedziałem kogo ochrzanić za syf w kuchni. Ale jak już mówiłem – blaski i cienie. I darmowe włoskie jedzenie. Tak, jednak blaski przeważyły.
Poniedziałek, godzina 0 (tak naprawdę to 17). Rozpoczął się tzw. Orientation Week, mający wdrożyć nas w tajniki studiowania na Károli Gáspár Református Egyetem. Program Erasmus+ od strony uczelni oceniam bardzo pozytywnie. Sam tydzień orientacyjny był bardzo dobrze przemyślany. Nie tylko dowiedzieliśmy się o formalnościach, jakich musimy dopełnić, ale mogliśmy się także zintegrować. W programie były zajęcia z podstaw węgierskiego, wycieczka po Budapeszcie, “pokaz” kuchni z różnych krajów oraz konkurs na prezentację o Węgrach, które robiliśmy w wymieszanych grupach. Dodatkowe aktywności nie skończyły się wraz ze skończeniem pierwszego tygodnia. Mieliśmy też organizowane wycieczki do muzeów czy do innych części Węgier. W sprawach formalno – administracyjnych zawsze mogliśmy liczyć na wsparcie.
Zajęcia również pozytywnie mnie zaskoczyły. Dla Erasmusów były tworzone oddzielne kursy po angielsku. Nie musiałem zmieniać żadnego z ustalonych wcześniej przedmiotów. Nawet jeżeli na dane zajęcia uczęszczało ledwie kilka osób to i tak się odbywały. Na niektóre z zajęć uczęszczali Węgrzy. Niekoniecznie z własnej woli. Jedną z różnic w wyższym nauczaniu jest to, że w Polsce mamy z góry narzucone przedmioty. I tyle. Tam mają podobnie, ale na każdy muszą się zapisywać sami za pomocą systemu Neptun (taki nasz odpowiednik Wirtualnej Uczelni). Czasem na normalne zajęcia już nie ma miejsc, więc wybierają te dla zagranicznych studentów. Ale mimo tego, że czasem przychodziło ich więcej niż studentów Erasmusa, wykładowca nigdy nie zmieniał języka zajęć. Tutaj chcę też wspomnieć o samych wykładowcach. Mieli niezwykle życzliwe podejście do studentów. Starali się, aby zajęcia były ciekawe i angażujące i z reguły im to wychodziło.
Ale jak to wszystko wyglądało?
Pierwsza sprawa – nie było podziału na wykłady, ćwiczenia, laboratoria itp. Mieliśmy tylko seminaria. Na danym przedmiocie było trochę teorii, ale zdecydowanie więcej praktyki. Zaliczenia odbywały się w dość różnorodnej formie. Typowy egzamin był jeden, i właściwie to nie był typowy. Poza tym były prezentacje, eseje, prace domowe… No i obecności. Zaliczenia były dość wymagające, ale nie nierealne. I zawsze można było liczyć na pomoc wykładowców.
Z innych ciekawych rzeczy mogę dodać, że na Károli Gáspár University studenci mają nieco więcej wolnego niż na innych. Wynika to z faktu, że uczelnia należy oficjalnie do kościoła protestanckiego. Czyli mieliśmy kilka “bonusowych” świąt w trakcie semestru. Poza tym, w październiku, organizowany był tzw. training week. W jego trakcie nie odbywały się normalne zajęcia, ale można było wziąć udział w różnych kursach i wykładach.
A co było poza uczelnią?
To teraz czas na kilka dobrych rad dla każdego, kto chce wyjechać.
1. Jeżeli chcecie ponarzekać po Polsku na któregoś z wykładowców w jego obecności, uważajcie, bo jest spora szansa, że ten Polski rozumie.
2. Jeżeli chcecie sobie założyć konto w węgierskim banku to przestańcie chcieć.
3. Szukając mieszkania przejrzyjcie oferty anglojęzyczne, ale też szukajcie w ichniejszym języku. Nie tylko nauczycie się paru nowych słówek, ale i traficie na korzystniejsze oferty. Google Translate nie boli.
4. Budapeszt to miasto żyjące międzynarodowością – korzystajcie z tego.
5. Z kanarami nie ma żartów.
6. Ulgowy bilet semestralny to świetna inwestycja. Możecie jeździć czym chcecie (w tym łodziami po Dunaju), a jednorazowe bilety są bardzo drogie (ok. 5 zł, nie ma na nie zniżek studenckich). Gorzej jak wam się skończy i o tym zapomnicie (patrz pkt. 5).
7. I najważniejsze – jeżeli powiecie Włochowi, że sos do spaghetti zrobiliście z torebki to… Nie, po prostu tego nie róbcie. Pod żadnym pozorem.
Czym był dla mnie Erasmus? Przede wszystkim niesamowitą przygodą. Co się w jej trakcie wydarzyło?
Nauczyłem się gotować. Jakkolwiek to nie zabrzmi, uznaję to za całkiem spore osiągnięcie.
Poprawiłem swój język. Angielski to nie problem. Były osoby, które ledwo w tym języku mówiły, a jednak dały radę. Ba, nawet nie ma porównania między tym co było na początku, a pod koniec. I zmianę zauważyłem zarówno u siebie, jak i u innych.
Dowiedziałem się, że żeby poznać inną kulturę, zwyczaje, problemy tego świata, nie wystarczą programy podróżnicze, czy artykuły w Internecie. Trzeba poznać danych ludzi, być w danym miejscu, żeby rzeczywiście to poczuć i zrozumieć.
Poznałem niesamowitych przyjaciół z całego świata. Niesamowitych ludzi. Każdy z nas żyje w innym kraju, mamy różne zainteresowania, cele. Połączyło nas miejsce i czas, co nie miałoby miejsca, gdybym nie odważył się pojechać. Teraz wiem, jak wiele bym stracił, gdyby nigdy tych ludzi nie spotkał.
Nie wiem kiedy ich zobaczę. Ale wiem, że to się stanie. I kiedy to nastąpi, choćby to miało być za 50 lat, powitamy się jak starzy znajomi. Bo razem przeżyliśmy coś niesamowitego.
A no i samo miasto też było fajne.
Kamil Strząbała
You must be logged in to post a comment.